Prawda jest jedna, choć prawd są tysiące,
a każdy swoją prawdę ma jedyną.
Patrz pilnie okiem w głębie swe milczące...


Leopold Staff

piątek, 24 grudnia 2010

niedziela, 12 grudnia 2010

SCHEMAT

Późne popołudnie. Stoję w oknie hotelu w żydowskiej dzielnicy starego miasta spoglądajac na podwórko - jar zamknięty oficyną, która wystrzela czterema piętrami w górę ukazując
zachmurzone, ołowiane, ciężkie i śmierdzące niebo.
Rozpruszony, świezy śnieg przykrywa wszechobecne, toksyczne pokłady gołębich odchodów. Niekończące się balkoniki, tworzące archaiczną infrastrukturę połączeń zabytkowych klatek schodowych, wsparte prowizorycznie grubymi, odartymi z kory konarami, których ociosane łyko
nosi niewyraźne, blade światło ukazujące skąpo rozmieszczone, odblaskowe tabliczki zawierające
w treści wątpliwą alternatywę: " Wstęp grozi śmiercią lub trwałym kalectwem ", zdają się kruszyć
pod naporem masywnego już, dziewiczego puchu.

Był piętnastolatkiem, któremu zabrakło dzieciństwa, jak sfrustrowanym starcom brakuje życia by zrozumieć, że ten ich kierat to efekt przerostu ambicji i braku szczerych chęci.
Leżał na miękkim, przygnębiająco sterylnie przygotowanym łóżku wpatrzony w okno i przez Wiosnę eksponowoane gwiazdy tuż za nim.
Sama wiosna ukazała się, nad wyraz, w zapachu niesionym z pustych przestrzeni pól i polanek, w dźwięku liści poddanym niezdecydowaniu podkarpackich wiatrów, w różnorakim zachodzie słońc
i wbrew marudzeniom księżyca.
Mur i siatka znajdowały się dalej niż objawienie wiosny, jednak oprócz trwogi wzbudzał coś na kształt fascynacji,był obietnicą przygody.
Stwarzał ścisłe, jasno określone granice, a więc także ramy i podstawę do, względnego chociażby, poczucia bezpieczeństwa, którego dzieciakowi nieodmiennie od dawna brakowało.
Wreszcie znał swoje miejsce i mógł się identyfikować, określać sam siebie. Czas nie istniał.
Nie chciał spać, wiedział jednak, że sen go zabierze i będzie, jedynie subiektywnie, bardzo krótki - jak zawsze wtedy, gdy bardzo wiele było już za, ale jeszcze więcej przed nim.

Wystrój pokoju to komoda, stolik, krzesło, piętrowe łóżko i skrzypiący, nieprzyzwoicie nagi, dawno nie cyklinowany parkiet. Ściany pomalowane chyba przez jakiegoś ubogiego artystę, jak u Kubistów, ale bardziej w stylu drogich "holiłuckich produkcji".
Bolą mnie zęby, albo raczej pozostałości po zębach, pokruszonych na pigułkach polepionych nieludzkimi uczuciami paniki i zupełnym poczuciu niewyobrażalnego zagubienia, na ścierwie wciąganym niegdyś systematycznie przez nos, kilkutygodniowych maratonach, nieznośnych odciskach i wspólnej halucynacji.
Wyłączam na noc ogrzewanie - piecyk elektryczny z groźnie ziejącymi spiralnymi grzałkami - cała nadzieja w dodatkowym kocu. Nie będę dzisiaj miał problemów z zaśnięciem.
Zostawiłem je u starej, zapadłej na ciężką histerię kobiety, która posiada podniosłe w swej chwili myśli samobójcze i tyleż wspaniałe, co nagłe i niezdecycydowane pomysły, aby te myśli urzeczywistnić.Muszę wierzyć M., że przez te wszystkie lata nauczyła się radzić sobie z coraz bardziej schorowaną matką.
Z korytarza dochodzą głosy dwóch temperamentnych Portugalek zafascynowanych Zakopanem. Oswajają się z ciepłą wodą przed wejściem pod prysznic (Ach, te głosy!).
Z za zamkniętych, nieczynnych drzwi, dzielących mój pokój i pokój małoletniego hotelowego naganiacza, dochodzi mnie zaraz odgłos rozmowy.
Dzwięki leniwie układają się w słowa : - Boję się. - Czego? - Że kiedyś umrzemy. - No i co? - Nic. - Też coś...

wtorek, 23 listopada 2010

31 dzień miesiąca października

jeszcze przed (...) zapomnimy o sobie
daremnie

zajmiemy sprawami powagi

już po (...) skryjemy swe serca przed sobą
wzajemnie

gdy smutek doda rozwagi

gdzieś pod (...) z niedbaniem siądziemy wraz obok

siebie, na sobie i w środku

...

aby wyrzec się tego, co skrywa już popiel -

chylących się ciężko nad gorzką żółcią traw

tych drzew

w bezwładzie płaczących

nad rozlaną żywicą słońca

skostniałą w bursztynie

tymi łzami milczących

z suchej purpury i wrzosu przekwitu

poniedziałek, 22 listopada 2010

Znamię na biodrze

śpij w delikatnym objęciu szklistych oczu rozpaczy
śnij o wielkim dziedzińcu - Placu Wystąpienia Społecznego

oddadzą tylko sznurowadła i pasek od spodni
wskazując na szarość własnych nocy

unieś zgnębione materace
i zakurzone dery nie znające prawd wiary

ujrzyj ściany tekturowe, malowane tylko z jednej strony
samotny i zimny... kran żeliwny

popatrz na firankę w lipku - trójwzorzysta
można na niej oprzeć głowę
albo tylko brodę

pastowany beton, wszy których gniazdem szwy
świerzb, półpasiec i grzybice
pokochaj jak przyjaciół za powszednie dni

i pomyśl,że możesz już umrzeć, wraz z tą myślą podkultury
o sprawiedliwości, honorze
i poszanowaniu ludzkiej godności

śpij i śnij spokojnie do tej chwili, gdy usłyszysz :
Będę czekać!
jak zapragniesz nagle, wrócić...do domu

wtorek, 26 października 2010

Z PERSPEKTYWY POGRANICZA

na dnie studni gdzie w materię tlen zaklęty.
w ziemistosci ziemi, która spracowane dłonie chroni...
ciepło światła prawdę uwydatnia.
w dobrych oczu głębi, jej mądrości toni...
dotknąć serca - pierwotnej istoty.
nic nie mówiąc, czytać Wolę myśli z mapy swobodnego oblicza...
zatęsknić za brunatną chmurą niepokoju sumienia - pokory niemoty.
nie potrafiąc gardzić pogardzany, nie umięjąc kpić wykpiwany...
zapomnieć, że słabość to przyczyna a nie skutek...
pamiętać - wolność to tu i teraz i wszędzie i zawsze. tam...
gdzie to, że jest... wystarcza.

czwartek, 30 września 2010

9 W SKALI APGAR (Ostateczne rozwiązanie kwestii ojcowizny)

Witam Pana, Pan pozwoli...

Jedyne niebo w przestrzeni niewiedzy, nadzieja w ludzkiej przekorze i nieludzkiej głupocie.

Miłość własna do cudzego odbicia w zmanierowanej tafli i ignorancja uczuć.

Potrzeba walki z niewiarą i przekonanie, że walka ta jest wiarą samą w sobie.

Pięć chudych lat czyśćca in blanco i nieopisane przygnębienie w słodko - gorzkim złudzeniu panowania nad prześlicznym lotem przepiórczego piórka.

Nieumiejętność postrzegania obiektywnego celu i bezczynność jako metoda.

" To farmazon, że talent do opierdalania się nie jest dziedziczny".

Opieszałość w zwyciężaniu złych mitów, tylko dlatego, że są idealne.

Słabość woli. Chcę tylko dlatego, że nie chcę.

Duchowy ciężar, patos i pokój w abstrakcji.

Jestem wdzięczny, czuje się zobowiązany, dziękuję...za "troskę" moją bez wzoru.

Była słaba i krucha, miała chłodne rumieńce i szorstki płaszcz.

Umarła bez słowa...zanim zdążyliśmy ocenić, że sami sobie nie poradzimy...Wiesz?

Jest piękna, niewinna i już dawno potrafi pocieszać spoglądając gdzieś nad głowę.

Ona wie, że mamy jedną duszę...Nie wiesz?

Na pewno czułeś kiedyś wielki strach... Na pewno kiedyś byłes lękiem...

Piekło wolności, bezwzględne wzbogacanie nuklearnych prętów osobowości i atomowy rozpad.

Chłód, mrok i cisza... przytulony embrion i palący słup pustki, trawiący niezagospodarowane wnętrze.

Wrodzona awersja do przykazania proroków Syjonu i nagi wstyd niewdzięcznika.

Wybacz proszę bezradne zrozumienie i współczucie dla świadectwa Twojego upadku...

Szacunek, pokora...charakter...biedny bożku.

Za to, że jesteś choć Cię nie było i nie możesz sam tego zrobić - przepraszam.

Było mi niezmiernie miło...Drogi Panie.

niedziela, 12 września 2010

EGZAMIN Z JĘZYKA OJCZYSTEGO ( Bez perspektyw)

Zwykły ciepły, majowy poranek. W autobusie już dość duszno i tłoczno. Biała koszula,
pretensjonalny krawat, którego delikatny ucisk mogę odczuć w samym żołądku i niewygodne półbuty sprawiają, że czuję się trochę nieswojo.
Ściskam w papierowej teczce, napisaną zeszłej nocy, pracę egzaminacyjną z języka polskiego. Zaznajamiam się z ciszą, która obiecuje spokój. Jednak kontemplację przerywa mi dźwięk telefonu zawiadamiający o odebraniu wiadomości: "Powodzenia". W odpowiedzi
zdobyłem się na: "... *". Przerzucam wzrok z ekranu telefonu na twarz bezosobowej postaci z czytnikiem KKM w ręku, która zupełnie niespodziewanie wyrosła obok mnie.
Pewnym ruchem, choć nie bez trudności, wyjmuje z kieszeni portfel.
- Ale to już nieaktualne Słoneczko! - słyszę.
-Acha! - odpowiadam. Przypomina mi się nagle scena " z policzkowaniem" z jednego filmu Guy'a Ritchie'ego -bodajże. (Kobieta - myślę sobie - stąd ten regres postawy). -Wysiądźmy - proponuje postać z czytnikiem (będzie okazja się dogadać -mam nadzieję).
-Kredytowy?! Dokument oddałem bez oporów.
- Wizytowy...Słucham? Mam egzamin za piętnaście minut w drugiej części miasta.
-Płaci pan na miejscu, czy wypisać...?!
- Wypisać.
- Proszę bardzo!- z obiecującym (wciąż) uśmiechem.
- Dzięki. Drugi raz od około pięciu lat, że też akurat teraz...
Dziesięć minut do godziny dziewiątej. Pozbawiony środka transportu, zatrzymany i ukarany, bieżę nierównym chodnikiem. Cisza, choć spokoju szukać przestałem. (Nie zdąże...).Przede mną postój taksówek maluje się jak pustynny majak. Zaglądam w portfel chowając dowód. Jest banknot...o najniższym nominale...
Podchodzę do dwóch, zajętych żywą rozmową, właścicieli samochodów.
- Przepraszam - zwracam się do jednego z nich - ile za kurs pod Bagatelę?!.
- Nie wiem...to będzie jakieś czternaście złotych!
- Za "dyszkę' pan pojedzie?
Spostrzegam brak entuzjazmu w twarzy taksówkarza.
- Za dziesięć minut mam bardzo ważny egzamin...Bardzo pana proszę.
- Wsiadaj pan!
Na desce wybijany św. Krzysztof, z lusterka zwisa drewniany różaniec.Stary, choć niezwykle zadbany Ford Scorpio. Kierowca, także niemłody, choć zadbany :
- Uff...!
Chcąc usprawiedliwić własne roztargnienie zwracam się do dobroczyńcy :
- Wie pan, w niektórych kulturach człowiek jest zmuszony trochę się potargować, bo inaczej...
- Gość się obrazi?!
- Dokładnie.
- Z czego ma pan ten egzamin?!
- Z języka...
- Aaa...języki dzisiaj ważne, z ruskimi bedzie trzeba handlować na przykład!
- Mhmm.
Cisza, wygoda i spokój. Po chwili :
-Ekologia panie, jest dzisiaj strasznie zaniedbywana! Jeżdżę trochę po mieście i po kilku godzinach to się czuje jak Ci Żydzi, których spalinami ciężarówek w obozach zagazowywali!
- Dopóki nie wynaleźli, czegoś skuteczniejszego...
- Dopóki nie wynaleźli Cyklonu -B!
- Mhmm.
(...) Dojeżdżamy powoli.
- Nie mam takiej wiedzy historycznej...,ale pd tym względem... o Czerwonych Kmerach pan czytał?! - zagaja po raz kolejny taryfiarz.
- Kambodżańska Partia Komunistyczna?
- W latach siedemdziesiątych wymordowali połowę własnego narodu...Zwierzęta!
- To ja tutaj "wyskoczę" - decyduje.
- Tylko poczekaj pan aż się zatrzymam!
- Dziękuję panu, do widzenia.
- Powodzenia!
- Dziękuję - z wdzięcznością.
- Aaa... nie zapeszaj pan! (Nie, to nie).
Na ulicy tylko cisza , ja i brak czasu. Wchodzę do budynku. Tempo kroków wybija rytm rozhulałego serca. Prędkość przetwarzania informacji V1 jest wprost proporcjonalna do forte - piano V2 Oskara Petersona w moich słuchawkach.
Na krętych, drewnianych schodach niemal wpadam na kobietę o wyjątkowo bladej twarzy. Kobieta wygląda tak, jakby za moment miała zwymiotować. Nie znamy się, ale zwraca się do mnie bezpośrednio:
- Ja nie mogę, nie dam rady...Nie wejdę tam!
- Spokojnie. To wszysko na co mnie stać, choć łączy nas ta sama obawa.
Kobieta schodzi po schodach i wychodzi na zewnątrz. Zazdroszczę. Wychodzę na piętro, czując się zupełnie nijak. Świadomy własnego, pożal sie Boże, uroku i pełen przekonania do własnej koncepcji nie powtarzam w cale w myślach treści "prezentacji" jak to robią wszczyscy dający się zewnętrznie motywować. Skończyłem pisać tekst, który właśnie mam "wygłośić", dosłownie kilka godzin wcześniej (poprawki na bieżąco, bez ingerencji Korektora i "midasowej ręki" Edytora) i mam go w głowie - jeszcze ciepły - co do słowa. Trafić dziurką w klucz intelektualnej ignorancji i typowej, polskiej mitomanii - ot, cała ekwilibrystyka.
W samą porę. Drzwi do sali otwarte na oscież, więc wchodzę "z marszu", oszczędzając sobie nerwowego, przydługiego wyczekiwania.
- Dzień dobry, proszę usiąść!
- A mogę na stojąco (sic!)?
- Skoro panu wygodniej...! Co pan dla nas przygotował?!
Komisja objawia mi się pod postacią dwóch miłych plam w kolorach: Szary Popiel i Ciemny Brąz, choć głosy bez wątpienia niewieście. Zauważając, że moja "moc" staje się, ale niestety tylko dla mnie : (Złapać kontakt i robić swoje.)
Kmicic..., Soplica..., Kobylew..., Wsi spokojna, wsi wesoła... Argumenty, tezy, konkluzje...
Ja, porysowana i niezupełnie przezroczysta szyba - pleksa i dwie zarozumiałe, prawie dotknięte kobiety. Bez jakiego kolwiek bardziej intymnego kontaktu.
W czasie wywodu (sic!), który prawidlowo, choć bez spodziewanej reakcji podchwycenia pomysłu, paniom wykładam, moją uwagę nieustannie zwraca, czym zaskakująco skutecznie zbija mnie z tropu, pani Ciemny Brąz, systematycznie i regularnie kręcąc przecząco głową - tak jakby ktoś zza ściany, względnie spod stołu pociągał za cieńką nitkę powodując ten efekt. Nagle...
- Stop! Nie zmieścil się pan w czsie i ominął pan jeden punkt! (Masz przyczynę i skutek) -stwierdziła pani Szary Popiel.
Druga z pań "przeczyła" już niemal bezustannie.
-Dobrze, przejdziemy teraz do pytań! (Wyczuć intencję!). - Dlaczego bohater nie wybaczył?!...
- Stop...! - Co znaczy określenie "powieść ku pokrzepieniu serc"?!
Przekornie przypomniała mi się krytka Gombrowicza (!).
Przy odpowiedzi na pierwsze pytanie nie zauważam specjalnego poruszenia. Za to przy drugiej, ta bardziej semantycznie nastawiona z pań wychyla sie delikatnie do przodu i jakby poprawia pozycję siedzenia na niewygodnym krześle. "Przecząca" przestała "przeczyć".
- Dziękujemy i prosimy poczekać na korytarzu!
- Dziekuję. Wyszedłem, nie oglądając się za siebie.
Blaga, a miało być tak pięknie... Odkryłem drugie dno konformizmu,ale wątpie czy dla Wysokiej Komisji sprawa jest równie oczywista.
- Proszę...!
Wchodzimy ( w sumie pięć osób). Dopiero teraz dostrzegam wystrój sali: boazerię, dywan, obruz, zegar, okno...
Komisja, głosem pani Przewodniczacej (ps.op. Szary Popiel).
- Oczywiście...wszyscy zdali!
Oczywiste jest dla mnie tylko to, że mogę zdjąć już krawat, tym samym zmniejszyć ucisk na żołądek.
Pokazał się raptem, nabyty odruch bezwarunkowy uśmiechniętej pani w - ce Przewodniczącej...

środa, 1 września 2010

POCZTÓWKA Z FORTEPIANEM Z ZALANEGO MIASTA

Z drewnianym chłopcem za rękę przed drzwiami do ciemnego pokoju bez sufitu.
Miłość nienamiętna, nienazwana, prawdziwa choć niepraktyczna,potwierdzona idealną potrzebą sprawdzenia siebie.
Miłość przelana z naparstka w puchar przepełniony niechęcią i bólem braków.
Temperamenty tępione przez nadwerężone charaktery.
Śmierć to stan. Pogarda i nienawiść. Zatracenie w prawdzie i śmiechu.
Obojętność... Zrozumienie... Porównanie z poniżeniem... Chciwość tego, co się nie należy skurwysynom i nic do stracenia... Opętanie.
Pozdrawiam i wyrażam nadzieję na szczęśliwy powrót.

wtorek, 24 sierpnia 2010

EMIGRACJA DLA WĄTPLIWOŚCI ( "Teoria" literatury)

Szukam domu - tułacz bez korzeni. Ruszam w obce kraje planety Wielkiego Morza
i dryfujących skał. Włóczę się po byłej Jugosławii, gdzie znajduje kilka palindromów.
W banackiej wsi na Nizinach uczę się uosabiać przedmioty i właściwie korzystać
z literatury. Kaleczę się w Innym Świecie, spoufalam z bezzębnymi Dziadami o śniegowych
brodach, ciągnącymi z północy państwa sfrustrowanych służb i obywatelskiego niepokoju.
Na Drugiej Wojnie Czeczeńskiej znajduję schronienie u kalekiej poetki, liczącej zwyczajowo
dziury po kulach w swoim zrujnowanym, choć wspaniale podzielnym świecie.
Dłubię patykiem w pogorzelisku starej Warszawy , zabieram ze sobą garść palącego popiołu,
aby go oddać Cioranowi w zamian za rany po razach, które koję u wiernego przyjaciela Karla
Rossmana.
Czechow z moich lęków powinowatych z lenistwem robi sobie zbytki, jestem wdzięczny
za to spojrzenie. Zdobywam Imię Róży. Neruda uświadamia mi, że nic nie wiem i nie będę
wiedział nic na pewno. Tymczasem ja, stojąc za wysokim, drewnianym chińskim blatem
spoglądam na nieopierzone zgłodniałe, nieletnie kurczaki ( ...kurczaki, kurczaki - panie
Czytelnik. Nie wierzysz pan? Przejrzyj pan naszą prasę opiniotwórczą. Boga tu nie ma.),
które lawirują pomiędzy nogami stołów próbując niezauważenie uczknąć coś dla siebie.
Geniuszowi Witkiewicza przeciwstawiam własne szaleństwo - przegrywam szczęśliwie.
Ośmiela mnie tkliwość i otwartość Borowskiego.
Szukam domu rodzinnego, powtarzalnego genomu Naszego Czasu ,własnej Sagi o dziejach
duchowej tożsamości, w smaku i zapachu zapomnianej historii, która dzięki zapomnieniu
staje się nieustającym, frywolnym limerykiem i fraszką.
Wnikam lekko, przenikam z trudem, z mozołem drążę i odkrywam pustkę jak sam
Gombrowicz. Ze starych namokłych gazet lepię myśli tworzące kruchy monolit.
Pustką wątpliwie tworze wątpliwy kształt w wątpliwym chaosie notatnika.
Przestaję wierzyć Lordom zaraz tylko, gdy tracą wolę życia.
A gdy ciepły wiatr przewieje nieodpartą chęć spojrzenia w siebie, wracam znużony do
mieszkania, które jest wśród ludzi, których wciąż ciągnie w te same miejsca, bo chcą na
siebie spojrzeć i żeby tylko otrzeć się o siebie.

Wracam tam, gdzie zasiałem swoje własne ziarno - wśród pól pszenicy, zdrowych pastwisk
u ujścia czystego źródła... cdn.

wtorek, 17 sierpnia 2010

ZAMACH NA SAMOTNOŚĆ

Wielkie, jasne twarze. Drażnią je uczucia poubierane w słowa, myśli przystrojone stylem i pojęcia ograniczone formą.
Przyjdź, napijemy się...pogadamy o dzieciakach - dają w dupe, ale mają odchorowane... najważniejsze... Nie zamykaj...usiądź...
Bezsens ten bliskowschodni kontyngent...w wojnie chodzi o obronę sztandaru...
Raka mozna wyleczyć siłą woli...A sąsiad wynajął mieszkanie za dozorstwo... Ojciec to dobrze się trzyma, wylazł ostatnio na szafkę, żeby odetkać wentylator... Marta w ciąży...Przyjdź...
Pogadamy o wyborach, konsekwencjach i odwadze.
Będziemy się wzajemnie dominować i imponować sobie.
Co do ogólnych wniosków - będziemy zgodni .
Emocje, myśli i pojęcia będą w nas i rozsiądą się razem z nami w kuchni...

Nic się nie martw, ale przyjdź jutro...Zaczniemy od początku...


Dziękuję!

niedziela, 8 sierpnia 2010

CZAR I UROK CZYLI ZAWRACANIE GŁOWY

...Dwa przystanki dalej wsiada kobieta o powierzchowności i urodzie zamężnych niewiast z krajów płd.-wsch. Europy z zawiniątkiem na plecach -atrybutem jest wciąż brudny, papierowy kubek - i mruczy coś niezrozumiale. Towarzystwo jednak pofolgowało sumieniu całkiem niedawno, więc na hojność trudno tu w tej chwili liczyć. Niepocieszona kobieta dociera w końcu do mnie. Z nosidełka,które barwą i strukturą przypomina starą, splamioną poszewkę, wielkimi czarnymi oczami spogląda ok. półroczna dziewczynka - cud o kruczoczarnych włosach. Na, w taki sposób, przygotowanym gruncie rozpoczyna się dialog.
- Proszy...
Z mojej strony przeczący ruch głową.
- Proszy... dla dziaska. Z gestem godnym politowania.
Wzbieram ostałymi jeszcze, znikomymi pokładami asertywności.
- Nie,nie,nie.
Kobieta dostrzega zapewne braki, bo stoi nadal.
Odruchowo sięgam w niezbadane czeluści własnych niepowodzeń, aby dać w końcu upust frustracji i świadectwo prawdzie. Wykrzykuje niemal :
- Nie mam !
Kobieta odpowiada bez widocznej urazy, za to z niezwykłą zawziętością (tutaj w wolnej interpretacji) :
- Hazmiro#!$%!&*^@#&...kar...#@!$%^&*. I powoli odchodzi.
Zalewa mnie zimny beton po sam czubek głowy. Przebija się tylko jedna myśl :
K...a, muszę iść do wróżki...

wtorek, 3 sierpnia 2010

TWOJE OCZY LUBIĄ MNIE I TO MNIE ZGUBI *

Wirtualny świat, oprócz oczywistych korzyści (komunikacja, edukacja), stwarza nam możliwość wykreowania własnej osoby i spojrzenia na własne "ja" z lepszej perspektywy. Nie byłoby nic w tym złego gdyby nie fakt, że tak czy inaczej, mija się to z prawdą i jest tylko marnym substytutem, niosącym za sobą ryzyko uzależnienia. Spontaniczne relacje, być może, ograniczają opcję autokreacji i "uwypuklenia" własnych zalet, ale są realnym przedsionkiem do prawdziwych i trwałych więzi międzyludzkich.
Jasne jest, że wirtualne znajomości mają swoją wartość, jednak pod warunkiem, że zachowa się do swojego "uduchowionego" Avatara zdrowy dystans.
Internet stwarza możliwości, ludzie korzystają. Aspołeczność to indywidualna niechęć,
czy nieumiejętność przystosowania się danego człowieka. Czas? Polecam Przedmowę do ostatniego wydania "Dzieł" S.I.Witkiewicza lub "Autoportret Witkacego" Przemysława Gintrowskiego (link z boku).
Świat wirtualny jest światem łatwym, a więc kusi, przyciąga i uwodzi, choć jego "zmysłowość" jest żałośnie ograniczona.
/zpienty.blogspot.com/

* Strachy Na Lachy

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

HANDEL WSZELKIM DOBREM

Trasa tramwajowa Pleszów - Cichy Kącik.
Usadowiłem się wygodnie przy oknie z książką w ręku - dramat w kilku aktach, ostra ironia i
dobra humoreska, więc podróz przebiega miło i spokojnie...
Tramwaj wypełnia się stopniowo ludzmi w miarę pojawiania się przystanków bez "N/Ż" na
rozkładzie, jednak tłoku nie ma, mozna śmiało przejść środkiem wagonu przytrzymując się
górnej poręczy.
Mijana lokalna okolica generalnie dość nieciekawa - mało uczęszczana, przemysłowe obrzeża
miasta, jednak po lewej stronie trasy rzecz godna uwagi i krótkiego opisu, choć obmurowana
i z drogi, nie dość widoczna.
Kombinat - "osławiona" huta stali im. Tadeusza Sendzimira (obiekt westchnień różnej
maści alter-globalistów i ich niegdysiejszych protoplastów). Wielki moloch, prawdziwe miasto w
mieście posiadajace niegdyś i częściowo dzisiaj, własną infrastrukture - zorganizowany ruch
uliczny, linie autobusową i sklepy. Potężne kotłownie, nieczynne piece, stare walcownie,
ogromne kominy, imponujące rozmiarami wentylatory i silniki. Budowle z cegły, betonu
i blachy. Jednak wszystko jakby zakurzone węglowym miałem, uśpione, opuszczone - robiące
wrażenie praktycznie nikomu nie potrzebnego historycznego reliktu poprzedniej epoki.
Ten znak przeszłości jako wizja przyszłego świata przeraża, jednak przypatrując się temu
symbolowi gospodarczej prężności bliżej, nie nadwyrężając wyobrażni, można dostrzec jako
ewentualność np.miasto w niewielkiej prowincji, po "kryzsie energetycznym" i "wojnie
informacyjnej", w państwie bez jednostki monetarnej, będącym elementem świata
korzystającego z "technologii motyki" i skłuconego wewnętrznie w walce o krzesiwo.
Piękne choć straszne miasto dogorywa na drodze do restrukturyzacji i nowoczesności.
Nie bardzo interesuje mnie znajoma już dobrze okolica i współtowarzysze podróży
raczący się nawzajem, pożądaną przecież, ciszą. Zagłębiam się w świat "Teatru".
Po którymś z kolei mijanym przystanku, ktoś odzywa się nagle w postawie "wszem i wobec"
odrywając mnie od lektury.
- Przepraszam państwa bardzo, odkąd straciłem nogę...próbuje odłożyć na własną protezę...
I dalej w tym tonie. Odziwo "brzdęk" niesie się bodaj po całym wagonie.
Męszczyzna porusza się z widocznym wysiłkiem wzdłuż siedzeń, w jednej ręce trzymając obie
kule - drugą opiera się o poręcz. Przez uchwyt jednej z kul przewieszony jest worek
"na coś do jedzenia", w zębach zaś męszczyzna trzyma papierowy kubek po kawie.
"Brzdęk... brzdęk". Zatrzymuje się i przechodzi dalej. Odwracam wzrok, gdy podchodzi do
kobiety siedzącej obok mnie - co do drobnych to je mam, ale tylko je i do tego wirtualne.
Nie dla mnie ten luksus, nie dziś. Dochodząc prawie na sam tył wagonu facet zawraca
przywołany przez kobietę zajmującą pojedyncze siedzisko, mniej więcej w połowie wagonu.
Kobieta wyciąga banknot i coś szepcze, wkładając go do kubka - kapitalizm Matko Europo,
filantropia w skali mikro - myślę sobie.
Kaleka z trudem wyjmuje monetę z kubka i oddaje kobiecie...

Dwa przystanki dalej wydarzyła się rzecz godna Mrożka w całym kontekscie, ale nie mam
sumienia dalej tego komentować.

niedziela, 1 sierpnia 2010

INSTYNKTY

Przejście dla pieszych na dwupasmowej, jednej z głównych, bardziej ruchliwych ulic miasta.

Dzień wyjatkowo słoneczny, biorąc pod uwagę angielski klimat, który dyktował nastrój przez

ostatnie kilka tygodni.

Spózniłem się troszkę na wlaściwy sygnał dla pieszych, więc stoję.

Obok mnie kobieta w średnim wieku wpatruje się w sygnalizator, który właśnie daje zielone

dla pojazdów ustawionych w sporym już ogonku. Na chodnik podjeżdża brzęczący skuter,

z dostawcą na siedzisku, przerywając błogą ciszę, tak rzadko niesłyszaną w centrum metropolii (choć Kraków

to wesoło-leniwe miasto, jednak objawia się to głównie na chodnikach , deptakach i Runku). Słowem

(właść. dwoma)- życia proza.
W jednej chwili spostrzegam z naprzeciwka podążającego człowieka, kóry

także jakby się troszkę spóżnił, tylko że zaraz przestał się tym przejmować; człowieka w dziwnie nadwerężonej

pozie i w tył odrzuconej głowie. Ze skrempowanymi nogami, zapamiętale walczy z grawitacją. Robi wrażenie

kogoś kto właśnie uległ atakowi np. narkolepsji. W pewnym momencie facet, będąc prawie przy samym

chodniku, zatacza się i pada na ulice gubiąc okulary.

Pomagam mu wstać. Czuje zapach dobrych perfum i nienadtrawionego jeszcze alkoholu.

Słyszę - Dziękuję i spostrzegam w jego zroszonej potem twarzy, że męszczyzna jest dość jeszcze przytomny,

aby iść dalej. Uśmiecha się nawet, patrząc w moje oczy, gdy mówię

- Tylko nie po ulicy.

Znika za rogiem. Dostawca na skuterze, nie odpalając silnika, znika za nim.

Kobieta stojąca obok pyta - Pijany, czy co?

- Na to wygląda- odpowiadam. I widzę tylko znaczący ruch glową- gestem wyrażone niby zaprzeczenie,

niby zdumienie. Intuicyjnie, troskę z miejsca odrzucam.

W chwili gdy sygnalizator miał dać zielone dla pieszych, czyli dla mnie i kobiety, chcę zajrzeć (determinoway

pewnie zapobiegliwością i być może jakiegoś rodzaju wspołczuciem) za róg, aby sprawdzić czy delikwent

nie przestał przypadkiem walczyć.

Co widzę...?

Leży kilka kroków dalej, także bez okularów na właściwym miejscu, ale juz jakby zrezygowany.

Przechodnie identyfikując marudę z niezabezpieczoną plamą wyciekłego oleju omijają go szerokim łukiem.

Podchodzę z wyraźną komendą- Wstajemy!-próbując przebić się do jego poczucia przyzwoitości. Skutkuje.

Pomagam panu wstać, nałożyć okulary i podnieść skórzaną torbę z chodnika...

- Zaprowadzi mnie pan do hotelu? - słyszę.

-Pewnie, tylko gdzie?

-Tutaj.

Kilka metrów dalej kamienica z markizą nad wejściem i szyldem Hostel. Ruszamy.

Raptem z samochodu, ktory chwilę wcześniej parkował obok nas na chodniku, wychodzą dwie urocze panie,

typ - Dokształcający się inżynier.

- Co się stało? - pyta pierwsza z pań.

- Jak widziałam jak pan upadł...! - wyznaje druga.

- Może trzeba wezwać pogotowie?

- Nie, nie. Nic się nie dzieje. Pan zdaje się mieszka tutaj - stwierdzam.

Podchodzimy, naciskam guzik - otwarte.

Wprowadzam w sztok pijanego człowieka, którego błędnik bezlitośnie traktowany przez opary z etyliny,

co raz to wskazuje błędne wartości wobec niezmiennych danych, w mały hall niewielkiego hostelu.

Pijaczek jednak, dobrze ubrany, świadomie i mocno ukierunkowany na cel, jakim jest osiągnięcie nirvany

w pozycji względnie poziomej, nie robi w pierwszym momencie złego wrażenia na recepcjonistce - młodej,

ładnej brunetce - studendce jak mi się wydaje.

Dziewczyna wita nas uśmiechem i zawiadamia wertując książkę meldunkową, zapytana o pojedynczy pokój,

o mozliwości wynajęcia jedynie dwójki, co wiąże się z dopłatą.

- Wyciągnie mi pan... z torby...?

- Portfel? - pytam.

- Nie... to... - wyjmuje... portfel.

Z za lady pada, bardziej stwierdzenie, niż pytanie.

- Pan jest nietrzeźwy.

- To jakiś problem? - pytam.

- Nie mogę... - odpowiada brunetka.

- Nie rozumiem, gość się upił i najzwyczajniej w świecie chce się walnąc na łóżko - hotel w końcu.

- Muszę odmowić, naprawdę, spróbujcie dalej, w Trzech Kafkach.

Wychodzimy z poczuciem odrzucenia.

Na zewnątrz czekają na nas rzeczone dwie damy z osobówki oznaczonej ZiKiT z gotową koncepcją eskorty

do prywatnej przychodni po drugiej stronie ulicy. Zkonsternowany ulegam w konfrontacji z tym wypełniającym

całą przestrzeń światłem, ktore oślepia mnie natychmiast, gdy kobiety dostrzegają otarcie na łokciu

pijaczyny.

- Tylko nie na Izbę - płaczliwym głosem, zalany smutkiem pijus.

- Mieszka pan w mieście? - pyta pani pana.

- Tak, ale nie mogę wrócić...

- Acha, to może być problem...

- Trzymasz pana? - druga z pań na szpicy konwoju - Tu jest wejście!

Przepuszczam kobiety do windy, po czym stwierdzam, że w czwórkę, raczej ciężko będzie się upchać.

Wymawiam się wdzięcznym - Dziękuje, powodzenia.

W odpowiedzi tylko cisza i zezujący wzrok... Jesteś cienki.

Wchodzę do łazienki, żeby umyć ręce...

CZYNNIK SPRAWCZY

moment przemknie w jakimś miejscu,


cudzym oku,słowie,geście...;


zniknie w zapomnianym śnie,


by powrócić znów na jawie -


juz bez żalu i wyrzutu...


nie pozwala spać mi dniami


przewrotne wrażenie ;


jest jak iskra nieuchwytne...

ukryte pragnienie



NAMALOWANI

Maluję Nas, palcem po zaparowanej szybie -
w tych wszystkich ślaczkach, słoneczkach i serduszkach,
dostrzegamy coraz więcej.
Krople deszczu już przestały Cię dziwić i zachwycać...
krople znaczą więcej,
gdy uczysz się uciekać w samotność.
Brakuje mi Ciebie już wtedy,
gdy jesteśmy razem,
choć bardziej, gdy już śpisz,
a ja dopiero wychodzę z siebie...
Widze Twój uśmiech z półząbków i słyszę tylko
ton Twego głosu... i modle się bałwochwalczo, o to...
byś nie musiała nigdy starać się zrozumieć
jak trudno jest być...
Ojcem

środa, 28 lipca 2010

PRÓŻNO


...zrzuciłem śpiącego Biesa z karku -

bez powodu i bez celu,


"broda do góry" ... "łopatki razem" ...


Blaskiem wypełniam pustkę ...


sekunda to sekunda,


godzina to godzina ;


dzień to dzień,


noc to noc ...


Beztroski upadłem bez tarcia,


na tarczy umarłem na górze ...