Prawda jest jedna, choć prawd są tysiące,
a każdy swoją prawdę ma jedyną.
Patrz pilnie okiem w głębie swe milczące...


Leopold Staff

niedziela, 12 września 2010

EGZAMIN Z JĘZYKA OJCZYSTEGO ( Bez perspektyw)

Zwykły ciepły, majowy poranek. W autobusie już dość duszno i tłoczno. Biała koszula,
pretensjonalny krawat, którego delikatny ucisk mogę odczuć w samym żołądku i niewygodne półbuty sprawiają, że czuję się trochę nieswojo.
Ściskam w papierowej teczce, napisaną zeszłej nocy, pracę egzaminacyjną z języka polskiego. Zaznajamiam się z ciszą, która obiecuje spokój. Jednak kontemplację przerywa mi dźwięk telefonu zawiadamiający o odebraniu wiadomości: "Powodzenia". W odpowiedzi
zdobyłem się na: "... *". Przerzucam wzrok z ekranu telefonu na twarz bezosobowej postaci z czytnikiem KKM w ręku, która zupełnie niespodziewanie wyrosła obok mnie.
Pewnym ruchem, choć nie bez trudności, wyjmuje z kieszeni portfel.
- Ale to już nieaktualne Słoneczko! - słyszę.
-Acha! - odpowiadam. Przypomina mi się nagle scena " z policzkowaniem" z jednego filmu Guy'a Ritchie'ego -bodajże. (Kobieta - myślę sobie - stąd ten regres postawy). -Wysiądźmy - proponuje postać z czytnikiem (będzie okazja się dogadać -mam nadzieję).
-Kredytowy?! Dokument oddałem bez oporów.
- Wizytowy...Słucham? Mam egzamin za piętnaście minut w drugiej części miasta.
-Płaci pan na miejscu, czy wypisać...?!
- Wypisać.
- Proszę bardzo!- z obiecującym (wciąż) uśmiechem.
- Dzięki. Drugi raz od około pięciu lat, że też akurat teraz...
Dziesięć minut do godziny dziewiątej. Pozbawiony środka transportu, zatrzymany i ukarany, bieżę nierównym chodnikiem. Cisza, choć spokoju szukać przestałem. (Nie zdąże...).Przede mną postój taksówek maluje się jak pustynny majak. Zaglądam w portfel chowając dowód. Jest banknot...o najniższym nominale...
Podchodzę do dwóch, zajętych żywą rozmową, właścicieli samochodów.
- Przepraszam - zwracam się do jednego z nich - ile za kurs pod Bagatelę?!.
- Nie wiem...to będzie jakieś czternaście złotych!
- Za "dyszkę' pan pojedzie?
Spostrzegam brak entuzjazmu w twarzy taksówkarza.
- Za dziesięć minut mam bardzo ważny egzamin...Bardzo pana proszę.
- Wsiadaj pan!
Na desce wybijany św. Krzysztof, z lusterka zwisa drewniany różaniec.Stary, choć niezwykle zadbany Ford Scorpio. Kierowca, także niemłody, choć zadbany :
- Uff...!
Chcąc usprawiedliwić własne roztargnienie zwracam się do dobroczyńcy :
- Wie pan, w niektórych kulturach człowiek jest zmuszony trochę się potargować, bo inaczej...
- Gość się obrazi?!
- Dokładnie.
- Z czego ma pan ten egzamin?!
- Z języka...
- Aaa...języki dzisiaj ważne, z ruskimi bedzie trzeba handlować na przykład!
- Mhmm.
Cisza, wygoda i spokój. Po chwili :
-Ekologia panie, jest dzisiaj strasznie zaniedbywana! Jeżdżę trochę po mieście i po kilku godzinach to się czuje jak Ci Żydzi, których spalinami ciężarówek w obozach zagazowywali!
- Dopóki nie wynaleźli, czegoś skuteczniejszego...
- Dopóki nie wynaleźli Cyklonu -B!
- Mhmm.
(...) Dojeżdżamy powoli.
- Nie mam takiej wiedzy historycznej...,ale pd tym względem... o Czerwonych Kmerach pan czytał?! - zagaja po raz kolejny taryfiarz.
- Kambodżańska Partia Komunistyczna?
- W latach siedemdziesiątych wymordowali połowę własnego narodu...Zwierzęta!
- To ja tutaj "wyskoczę" - decyduje.
- Tylko poczekaj pan aż się zatrzymam!
- Dziękuję panu, do widzenia.
- Powodzenia!
- Dziękuję - z wdzięcznością.
- Aaa... nie zapeszaj pan! (Nie, to nie).
Na ulicy tylko cisza , ja i brak czasu. Wchodzę do budynku. Tempo kroków wybija rytm rozhulałego serca. Prędkość przetwarzania informacji V1 jest wprost proporcjonalna do forte - piano V2 Oskara Petersona w moich słuchawkach.
Na krętych, drewnianych schodach niemal wpadam na kobietę o wyjątkowo bladej twarzy. Kobieta wygląda tak, jakby za moment miała zwymiotować. Nie znamy się, ale zwraca się do mnie bezpośrednio:
- Ja nie mogę, nie dam rady...Nie wejdę tam!
- Spokojnie. To wszysko na co mnie stać, choć łączy nas ta sama obawa.
Kobieta schodzi po schodach i wychodzi na zewnątrz. Zazdroszczę. Wychodzę na piętro, czując się zupełnie nijak. Świadomy własnego, pożal sie Boże, uroku i pełen przekonania do własnej koncepcji nie powtarzam w cale w myślach treści "prezentacji" jak to robią wszczyscy dający się zewnętrznie motywować. Skończyłem pisać tekst, który właśnie mam "wygłośić", dosłownie kilka godzin wcześniej (poprawki na bieżąco, bez ingerencji Korektora i "midasowej ręki" Edytora) i mam go w głowie - jeszcze ciepły - co do słowa. Trafić dziurką w klucz intelektualnej ignorancji i typowej, polskiej mitomanii - ot, cała ekwilibrystyka.
W samą porę. Drzwi do sali otwarte na oscież, więc wchodzę "z marszu", oszczędzając sobie nerwowego, przydługiego wyczekiwania.
- Dzień dobry, proszę usiąść!
- A mogę na stojąco (sic!)?
- Skoro panu wygodniej...! Co pan dla nas przygotował?!
Komisja objawia mi się pod postacią dwóch miłych plam w kolorach: Szary Popiel i Ciemny Brąz, choć głosy bez wątpienia niewieście. Zauważając, że moja "moc" staje się, ale niestety tylko dla mnie : (Złapać kontakt i robić swoje.)
Kmicic..., Soplica..., Kobylew..., Wsi spokojna, wsi wesoła... Argumenty, tezy, konkluzje...
Ja, porysowana i niezupełnie przezroczysta szyba - pleksa i dwie zarozumiałe, prawie dotknięte kobiety. Bez jakiego kolwiek bardziej intymnego kontaktu.
W czasie wywodu (sic!), który prawidlowo, choć bez spodziewanej reakcji podchwycenia pomysłu, paniom wykładam, moją uwagę nieustannie zwraca, czym zaskakująco skutecznie zbija mnie z tropu, pani Ciemny Brąz, systematycznie i regularnie kręcąc przecząco głową - tak jakby ktoś zza ściany, względnie spod stołu pociągał za cieńką nitkę powodując ten efekt. Nagle...
- Stop! Nie zmieścil się pan w czsie i ominął pan jeden punkt! (Masz przyczynę i skutek) -stwierdziła pani Szary Popiel.
Druga z pań "przeczyła" już niemal bezustannie.
-Dobrze, przejdziemy teraz do pytań! (Wyczuć intencję!). - Dlaczego bohater nie wybaczył?!...
- Stop...! - Co znaczy określenie "powieść ku pokrzepieniu serc"?!
Przekornie przypomniała mi się krytka Gombrowicza (!).
Przy odpowiedzi na pierwsze pytanie nie zauważam specjalnego poruszenia. Za to przy drugiej, ta bardziej semantycznie nastawiona z pań wychyla sie delikatnie do przodu i jakby poprawia pozycję siedzenia na niewygodnym krześle. "Przecząca" przestała "przeczyć".
- Dziękujemy i prosimy poczekać na korytarzu!
- Dziekuję. Wyszedłem, nie oglądając się za siebie.
Blaga, a miało być tak pięknie... Odkryłem drugie dno konformizmu,ale wątpie czy dla Wysokiej Komisji sprawa jest równie oczywista.
- Proszę...!
Wchodzimy ( w sumie pięć osób). Dopiero teraz dostrzegam wystrój sali: boazerię, dywan, obruz, zegar, okno...
Komisja, głosem pani Przewodniczacej (ps.op. Szary Popiel).
- Oczywiście...wszyscy zdali!
Oczywiste jest dla mnie tylko to, że mogę zdjąć już krawat, tym samym zmniejszyć ucisk na żołądek.
Pokazał się raptem, nabyty odruch bezwarunkowy uśmiechniętej pani w - ce Przewodniczącej...

4 komentarze:

  1. Intrygujący tytuł.
    I dziwnie smutna puenta.

    OdpowiedzUsuń
  2. Co do intrygi w tytule to poczekaj na następny
    wpis (ton obiecujący :)).
    Brak satysfakcji z jednej strony i brak zrozumienia z drugiej. Cieszę się, ze udało mi się to zaznaczyć.
    Póżniej jednak, miałem ochotę ściskać i całować wszystko i wszystkich :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Tik przede wszystkim przerażający! ;)

    ps. Znam to uczucie ulgi i satysfakcji :)

    OdpowiedzUsuń